Zimową porą z Morza Śródziemnego na Atlantyk
Rejs s/y Blue Horizon 20.01 – 03.02.2024r. Trasa: Benalmadena k/Malagi – La Linea – Gibraltar – Funchal (Madera).
Kolejny z naszych rejsów w sezonie ’23/’24 na trasie Benalmadena – Madera.
Tym razem na ten odcinek zaplanowaliśmy pełne dwa tygodnie. Luksus, komfort czasowy i logistyczny.
Nie bez drobnych przygód, ale w końcu szczęśliwie i prawie punktualnie, męska załoga zamustrowała się na pokładzie Blue Horizon. Bez wątpienia marina w Benalmadenie należy do tych bardzo wyjątkowych. Geograficznie jest położona po środku Costa del Sol, czyli w tak pięknym miejscu, że aż nudno. Wyjątkowość tego portu wynika przede wszystkim jednak z jego architektury. Mam taką teorię, że zaprojektowali go studenci architektury, którzy w ramach wymiany przyjechali z Maroka do Hiszpanii. Projekt pewnie miał być z rozmachem, ale tanio. Wyszło tak, że mamy mieszankę Afryki, angielskich pubów, chińskich knajpek i szpanerskich apartamentów. Okna z tych ostatnich są tak blisko wody, że można z nich wymieniać żarówki w lampach na jachtowych masztach.
Jest też w tej marinie miejsce, do którego często chodzimy na kolację. Dość spora knajpka prowadzona przez Wietnamczyków o nazwie Wok. Atrakcyjność tego miejsca wynika z tego, że w zryczałtowanej opłacie (ostatnio niecałe 20EUR/osobę bez napojów) można wybierać i przebierać w różnych daniach do woli. Jest bufet z owocami morza w formie półproduktu. Część obrobiona, surowa. Część wstępnie przetworzona. Wybierasz co chcesz i podchodzisz do jednego dwóch kucharzy i oni kończą dzieło. Na woku lub grillu. Byłem tam już wiele razy, ale nie zdarzyło mi się jeszcze, abym udało mi się posmakować wszystkiego. Jeszcze jedna rzecz, która mi się tam bardzo podoba. Jeżeli zostawisz jedzenie na talerzu, będziesz musiał dopłacić. Takie narzędzie przeciw marnowaniu jedzenie. Super.
Być może jest to dowód na mój słaby gust, ale ja lubię tam przypływać. Coś w tym miejscu jednak jest.
Plan rejsu jest dość swobodny, nie ma zatem ciśnienia, aby szybko opuścić Benalmadenę. Tym bardziej, że z wiatrem w zachodniej części Morza Śródziemnego jest bardzo słabo. Tuż przed rejsem na jacht dotarły nowe żagle. Ich wymiana w ośmiu chłopa to nie lada zadanie, z akcentem na trudności natury organizacyjnej. Udało się i starczyło jeszcze czasu na wymianę wanty kolumnowej. Znaleźliśmy jeszcze czas i siły na prace bosmańskie. Wyposażeni we wszystkie narzędzia, link do filmiku jak to się robi, zapletliśmy pięknie linę. Znaczy dwóch plotło, reszta patrzyła, wznosiła toasty za powodzenie i kibicowała. Niestety wyszło na jaw też oszustwo. Znaczy autorzy filmu demonstrującego jak się to robi, zrobili tę linę w ciągu 15 minut. Nam to zajęło …..ok, trochę dłużej. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że chcieli nas oszukać, bo krócej niż my się nie da. Potwarz!
Podsumowując – zajęcia z tych bardzo praktycznych, z działu pt. budowa jachtu, prace bosmańskie z lożą szyderców w tle.
Nie jest zbyt zdrowo patrzeć za długo na budynki udające Maroko i mimo słabych prognoz wiatrowych popłynęliśmy do Gibraltaru.
Teoretycznie jeden dzień na zwiedzanie tego wyjątkowego miejsca, zazwyczaj wystarcza. My jednak rozciągnęliśmy go na ponad dwie doby. To wydłużenie czasowe wynikało głównie z nadziei, że wiatr wróci w nasze rejony. Prognozy na monitorze komputera, jakby się zawiesiły i kolor niebieski przeważał. Trudno, trzeba ruszać, bo do Madery prawie 600 mil. Zamiast mocno ształować wszystkie przedmioty na jachcie, zatankowaliśmy się pod korek i w możliwie wszystkie pojemniki. Tanio już było, ale i tak nie jest źle i opłaca się zawinąć na angielską stronę po paliwo.
Jeszcze przed wypłynięciem sprawdzam portale mające Orcas w nazwie i szukam ostatnich raportów o zabawach tych dużych zwierząt z jachtowymi płetwami. Ostatnie informacje mówią o jakiś zdarzeniach z początku stycznia, z okolic Lizbony. Czyli właściwie nam te raporty nic nie mówią, bo Orki w tym czasie, to pewnie kilka razy do Cieśniny Gibraltarskiej by sobie przepłynęły. Przygotowujemy się zatem na ewentualne spotkanie z tymi pięknymi ssakami. Rad jak postępować z nimi na wypadek zbyt bliskiego spotkania jest całkiem sporo. Problem polega jednak na tym, że te na oficjalnych portalach internetowych, bardzo się różnią od tych, którymi wymieniają się na kei żeglarze, rybacy i inni, których ten temat może dotyczyć. Oficjalne źródła namawiają żeglarzy do bardzo biernej postawy, a jedyna aktywność, to ta jak się już wydarzy, tzn. wezwijcie pomoc przez radio. Od kiedy pierwszy raz usłyszałem o problemach z Orkami, jakoś tego rodzaju postępowanie do mnie nie przemawiało. To trochę jakby się poddać i jeszcze wywiesić baner pt. Orki! Róbta co chceta! Nasze przygotowania skoncentrowaliśmy na poradach tawernianych, tych co już dużo widzieli, doświadczyli i sporo przepłynęli. O wszystkim nie opowiem, ale np. delegacja naszej załogi pożyczyła ze 100 kg hiszpańskiego piasku z plaży i umieściliśmy go później na rufie, w pełnej gotowości do rozsypywania. Takie trochę piaskiem po oczach. Podobno zakłóca to echolokację i generalnie kto by tam lubił pływać jak mu się coś na głowę sypie. Dodam tylko, że jacht jest już na kolejnym etapie na Atlantyku i piasku na rufie jest tyle samo.
Trochę prowokując tradycję i przesądy, na Atlantyk wypłynęliśmy w piątek. Kilka pierwszych godzin jeszcze szczęśliwie pod żaglami z bardzo przyjemnym wiatrem w okolicach 4, 5 stopni w skali Beauforta. Później było już tylko ciszej. W wantach znaczy się. Pod pokładem zaczęliśmy przyzwyczajać się do monotonnych dźwięków jachtowego Diesla. Jak tylko na wskaźniku wiatru cyfry przekraczały 6, 7 węzłów, gasiliśmy silnik nawijaliśmy kolejne, ale jednak pojedyncze mile na logu. Tak do połowy trasy pomiędzy Gibraltarem, a Maderą, nie miałem pewności, czy wystarczy nam paliwa na dociągnięcie do wyspy. Wychodziło mi, że co najmniej 200 mil MUSIMY przepłynąć pod żaglami.
Mimo, że silnik miał najdłuższą wachtę na tym odcinku, nie było tak źle. Bardzo długie, kilkumetrowe i przez to majestatyczne oceaniczne fale, tworzyły hipnotyzujące przedstawienia. Niektórzy popadali niemal w letarg, inni kończyli kolejne książki i tylko głupawe gadanie na radiu momentami nas rozśmieszało, innymi razy irytowało.
Noce z tych pięknych. Zanim Księżyc nie wychylił się z za horyzontu i jak nie było nikogo w zasięgu 10, 15 mil, to wyłączaliśmy lub zakrywaliśmy wszystko co świeciło. Robiliśmy pełne zaciemnienie. Ci, którzy tego doświadczyli, wiedzą o czym piszę. Ci, którym się nie zdarzyło, gorąco polecam. Autentycznie robi się jasno od gwiazd.
Po pięciu dobach jazdy na przemian to na silniku, to z lekkim wiatrem, dotarliśmy do pierwszej wyspy archipelagu Madera. Na początku nie było dla nas na niej miejsca w tej “gospodzie” i ruszyliśmy dalej w kierunku Funchal już na samej Maderze. Napisałem na początku, bo jak już odpłynęliśmy kilka mil od mariny, to ktoś wywołał nas na radiu i namawiał na powrót, bo jednak jakieś miejsce się zwolniło. Jak już mu odpowiedzieliśmy, że już trochę odpłynęliśmy i właściwie to, teraz, to niech się już, to życzył nam dobrej żeglugi. Jakoś tak bez przekonania złożył nam te życzenia.
W Funchal, jak zwykle bardzo życzliwie. Bosman chciał być bardzo uprzejmy i przywitał nas po rosyjsku. Jeszcze nie skończył powitania, a kakofonia protestu z naszego jachtu docisnęła go do desek pomostu. Jeszcze kolejnego dnia przepraszał, że źle mu się wydawało i na dowód jego przyjaznego nastawienia polskich żeglarzy, dziesiątki razy demonstrował mi jak ładnie mówi: dziekuje i dzien dobry.
Do celu dotarliśmy mając resztki wszystkich możliwych płynów. Mimo tego, program rejsu nie został jeszcze wyczerpany. W naszej załodze mieliśmy jednego z czołowych polskich somelierów, który uruchomił swoje kontakty i zorganizował dwie degustacje win w lokalnych winnicach. Jednym z warunków udziału w tych profesjonalnych celebracjach, było to, że były one zaplanowane tylko profesjonalistów. Jak się okazało, po krótkim przygotowaniu jak się zachować i jakie, kto ma zadawać pytania, rozmowy o winie i degustacje wyglądały bardzo profesjonalnie. Krótko mówiąc wyglądało to tak, jakby najlepsi polscy somelierzy, przypłynęli jachtem na Maderę, aby poznać tam lokalnych winiarzy i ich sejfy z najstarszymi trunkami. Wspomniałem o sejfie, bo załoga została dopuszczona do najgłębszych zakamarków jednej z winnic, gdzie za bardzo grubymi stalowymi drzwiami stały kilkusetletnie, pełne butelki. Nie są już na sprzedaż, bo chyba nie sposób wycenić ich zawartości.
Jak to na Portugalię przystało, to oczywiście musi być też dobrze kulinarnie. Po sześciu dobach z avocado bełtanym z czosnkiem na każde śniadanie, wszystko co się nam nawinęło do jedzenia otrzymywało wszelkie możliwe królewskie tytuły. Ostatnia kolacja musiała być też wyjątkowa i knajpka została wyselekcjonowana z lokalnej gastronomi po bardzo długich analizach wpisów i opinii. Nie zawiedliśmy się. Koncert różnych ryb, które jeszcze rano nie miały pojęcia jak zakończy się ich dzień. Do tego też bardzo dobrane wino (a jakże!). Oklaski dla głównej kucharki i wspólne zdjęcie z całym personelem. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że to wszystko, znaczy ten koncert smaków, to wyśmienite wino i pewnie zdjęcie także, znalazło odbicie w wysokości rachunku. Suma sumarum, nie wyszło źle. Przez kilka dni na Maderze duże śniadania z przepyszną kawą i ciastkami Pasta de donata, jedliśmy po kilka euro na głowę. Mogliśmy zatem na koniec trochę zaszaleć.
Rejs, na którym spaliliśmy cały zbiornik paliwa, zaliczam do bardzo udanych. Jakby na to nie patrzeć, było to wciąż i zdecydowanie żeglarstwo, nie jachting!
Jak to też zawsze bywa pod żaglami, na morzu czy na oceanie, to co najlepsze tkwi w załodze. Nie będę tu ukrywał, że nie jestem obiektywny, ale nikt mi tego nie zabroni. Uważam żeglarzy za wyjątkowy gatunek. Zdecydowana większość, mimo że osobowościowo silnych, różnorodnych, potrafi odnaleźć się i wzajemnie w grupie dopiero co poznanych ludzi. Z jednej strony ograniczona przestrzeń, na niekończącym się oceanie. Z drugiej, każdy z załogi, to oddzielna księga. Historii, osiągnięć, pasji, czy wiedzy własnej. Taki miks. Taka przygoda i okoliczności.
Takie jest właśnie Żeglarstwo. Przez duże Ż.
Jacek Chabowski