Wspomnienia

Andrzej Mróz osobiście o żeglarstwie i o swoim rejsie po Morzu Północnym

"morze jest dla mnie miejscem, gdzie można spotkać nietuzinkowych ludzi, hartują się przyjaźnie i znajomości"

Gdańsk, 08.12.2018

s/y Blue Horizon; trasa IJmuiden, Holandia – Havr, Francja 16-28.10.2018

Drogi Jacku,

Piszę do Ciebie, aby podzielić się z Tobą moimi przemyśleniami i wrażeniami, które udało mi się zebrać podczas ostatniego rejsu na Twojej łódce. Duch „Bitwy o Gotland” cały czas się nad nią unosi więc, więc chyba zrozumiałem o co chodzi z tym Twoim samotny pływaniem. Prawda, trasę pokonałem w towarzystwie Twojego przyjaciela Wojtka, ale na 47 stopowym „Blue Horizon” mieliśmy wystarczającą ilość przestrzeni, aby sobie we dwóch nie skrobać przysłowiowych marchewek. Był i czas i miejsce, aby móc się zatopić we własnych myślach.

Ale wracając do spostrzeżeń o żeglarstwie i porównań do moich poprzednich doświadczeń związanych z żeglowaniem. Gdzieś po drodze w okolicy Dunkierki, zaświtało mi w głowie, że tym samotnikom to pewnie chodzi o gwarancję braku tłoku przy kole sterowym i przy kabestanie. Może to samolubne, ale w trakcie moich dwóch ostatnich sezonów regatowych oraz rejsów, ciągle mi brakowało tego, aby stanąć pewnie za kołem, ścisnąć go w dłoni i wziąć pełną odpowiedzialność za jacht oraz za końcowy wynik. Za każdym razem było fajnie, towarzysko, z przygodami, ale bardzo brakowało mi tego, żeby zejść z łódki i powiedzieć: no to się napływałem, podejmowałem kluczowe decyzje dla bezpieczeństwa sprzętu, załogi i czuję to w rękach i krzyżu!  Oj tak! Tym razem tak było!

Jacku, jak zapewne wiesz, wybrana przez mnie w tym roku trasa nie była przypadkowa. Późna jesień jest wyjątkowo piękna na morzu. Te granaty, szarości i biele są bardzo plastyczne i nadają żeglowaniu o tej porze wyjątkową oprawę. Po zeszłorocznym „monotonnym” rejsie po Biskajach (6,5 dnia non-stop na morzu, na przysłowiowym jednym halsie) stwierdziłem, że teraz warto zdynamizować trasę i sprawdzić się na prądach i pływach. Dlatego wybór padł na Morze Północne i cieśninę Kaletańską. Okres też nie był przypadkowy. Ze względu na fakt, że nie lubię tłoku w marinach oraz gwaru farbowanych „wilków morskich”, to wrzesień-listopad jest dla mnie najlepszą porą roku, aby spotykać prawdziwych pasjonatów, entuzjastów i miłośników żeglarstwa. Tak było i w tym przypadku, o czym opowiem Ci za chwilę.

A tak wracając do Wojtka – jest świetnym organizatorem i kompanem w podróży. Jego wiedza, doświadczenie regatowe i wyczucie chwili jest bezcenne.

Nasza trasa tak się nam szczęśliwie ułożyła, że prawie każde wejście do portu, mieliśmy późną nocą oraz przy niskiej wodzie, co wymagało wcześniejszego zaplanowania, przygotowania się i na końcu maksymalnego skupienia. Jak to mówią: w nocy każdy kot jest czarny, a każde wejście do nieznanego portu ma „wielkie oczy”. Tak więc, nasz rejs układał się jak w dobrym filmie Hitchcocka, emocje były od początku do końca, a wejście do Havr będę długo wspominał ze względu na zmieniające się jak w kalejdoskopie warunki pogodowe oraz tłok na podejściu. Takiego doświadczenia nie zebrałbym nigdzie indziej i za to Ci gorąco dziękuję.

Pamiętasz, jak się pierwszy raz spotkaliśmy w Kadyksie? Pytałeś mnie co jest dla mnie ważne w życiu i dlaczego chcę pływać. Mówiłem, że morze jest dla mnie miejscem, gdzie można spotkać nietuzinkowych ludzi, hartują się przyjaźnie i znajomości. Po sezonie łatwiej wyłowić wartościowych ludzi z tłumu pseudo morskich autorytetów i bajkopisarzy.

W Ostendzie udało nam się z Wojtkiem trafić na prawdziwego praktyka i entuzjastę żeglarstwa. To był niebieskooki, żylasty, ale postawny holender – Bart, jeśli mnie nie myli pamięć z ponad 78latami lat na karku, wiedzą, cierpliwością i zapałem do przekazywania zdobytego doświadczenia nowym adeptom żeglarstwa. Dzięki niemu mieliśmy okazję przekonać się, że jak ważne jest poskromienie na morzu gorących głów, umiejętność powiedzenia sobie – stop, nie warto już dalej ryzykować – wracamy do bezpiecznej przystani. Wieczór w jego towarzystwie, to była prawdziwa żeglarska uczta, a przed wszystkim wartościowa lekcja na całe życie. Hej, Bart – życzę Ci sto lat w zdrowia i do rychłego zobaczenia.

Jak wiesz Jacku, żeglowanie to również dla mnie podróż kulinarna. Uwielbiam poznawać smaczki lokalnych specjalności, przy założeniu im trudniej trafić tym lepiej. Dodatkowo sprawdziła się w tym roku moja zasada: idź tam gdzie jedzą „lokalesi”. Dzięki wskazówce szefa mariny w Boulogne-sur-Mer, trafiliśmy do wyjątkowego miejsca – baru „LeChatillon” http://www.le-chatillon.com/en/the-menu/. Lokalizacja, pomiędzy magazynami portowymi nie skłaniała do udania się w tą stronę, ale opłacało się. Najlepsze ostrygi oraz mule jakie jadłem do tej pory, w cenach które nie urywają kieszeni – 23 euro za lunch. Gorąco polecam. Jak będziesz przepływał obok, nie możesz ominąć tego miejsca (uwaga na nietypowe godziny od 4-5 rano do 16.30 po południu, w sobotę do 12.20). Warto!

Tak więc, jak to mówią ludzie którzy Cię znają, z „Blue Horizon widać więcej”, czego Tobie i sobie życzę. Nie traćmy się z oczu.

Ahoj. Andrzej