Wspomnienia

Bo czego w zasadzie można spodziewać się po Biskajach?

Maria Kruszyńska spędziła na pokładzie Blue Horizon całe trzy tygodnie. Na początek była Zatoka Biskajska jesienią, zatem całkiem mocno. Później już "z górki", czyli Wybrzeże Umarłych i rozbujany Atlantyk. Maria w swoim krótkim felietonie serwuje Wam klimat Brestu i słony smak Biskajów.

Bo czego w zasadzie można spodziewać się po Biskajach.

Ta myśl odwiedzała moje myśli wielokrotnie, przed, w trakcie i po rejsie. A to całe Costa da Morte? Czy nazwa nie jest trochę na wyrost? Każdy rejs tak jak i doświadczenie wymaga od nas rachunku na tych trzech płaszczyznach, trochę na zasadzie expectations vs. reality, do czego zresztą zachęcał nas sam Jacek, z którym miałam przyjemność spędzić aż 3 tygodnie na Blue Horizon. A więc licząc od początku.

 

Rozdział pierwszy: Przygotowania.

Pomijając wszelkie formalności związane z zapisem na rejs, organizacja podróży i zdobycia odpowiedniego sprzętu typu ciepłe gacie, zapewne każdy z nas skończył na którymś etapie na wyszukiwarce Google wpisując nazwę nowego miejsca podbicia. W przypadku Biskajów efekty tych poszukiwań układały się w co najmniej rozkład naturalny Gaussa pod kątem pozytywnych i negatywnych doświadczeń. Pozytywy: są delfiny, są gwiazdki, statków brak, tylko szeroki horyzont i nikogo poza nami. Negatywy: delfiny to gwałciciele pań delfinowych w stylu gang bang i gruppen sex, koszmarna pogoda, fale tysiąclecia, choroba morska drugiego tysiąclecia, tylko szeroki horyzont, i nikogo poza nami.

Kilka filmików z Youtube’a i kilkanaście godzin podróży później oto przybywam do Brestu. Cóż, trochę nic specjalnego ale miasteczko ma swój urok, w szczególności pod kątem smaczków marynistycznych takich jak malunki jachtów na ścianach dworca kolejowego w Brescie czy ulicy Neptuna. Szczególną rolę w mych mentalnych przygotowaniach do rejsu odegrało jednak Muzeum Sztuk Pięknych w Brescie (tak! istnieje!) – zdążywszy zapomnieć o apokaliptycznych filmikach z biskajskich wód, muzeum zadbało o odświeżenie tych wizji. W pierwszych salach instytucji można obejrzeć całą serię obrazów o jachtach pływających po tych okolicach: zaczyna się na spokojnie, mamy trochę map, trochę ujęć wspaniałych żaglowców. Przechodzimy potem do części nieco bardziej dramatycznej: oto płyną małe, rybackie łupinki nieco sponiewierane wiatrem ale dzielnie dążące do celu. W dalszej części wystawy wielki finisz: oto piękne, dumne żaglowce tona w mrocznych falach oceanu. A jak wygląda podpis tych wszystkich dzieł? Oczywiście na przemian Biskaje i Costa da Morte. Tym optymistycznym akcentem zakończyłam me przygotowania i wyszłam na spotkanie Blue Horizon.

Część druga: Rzeczywistość.

Jak to mówią: na morzu albo nudy, albo niebezpiecznie. Otóż od kiedy tylko moja sucha stopa stanęła na chabrowym (hehe) Blue Horizon dopadł mnie strach: to tu, to już teraz zaraz te dantejskie sceny a na odwrót za późno. Z drugiej strony Jacek prowadząc wszelkie wstępy na temat bezpieczeństwa na jachcie budował we mnie spokój i poczucie bycia w dobrych rękach. Do dziś nie wiem czy te całe Biskaje okazały się mało straszne ze względu na wyjątkowo dobrą pogodę w jakiej przyszło nam podróżować, czy po prostu obecność Jacka była gwarantem braku powodu do strachu. Zapewne to wypadkowa tych dwóch czynników, z przeważającym Jackowym udziałem.

Drugie zderzenie z rzeczywistością dotyczyło przyrody i charakterystyki akwenu. Z małym wyłączeniem imponującej liczby wraków pod nami w Breście i statku wyławiającego miny przy tymże porcie płynąc do La Coruni nie mijał nas prawie nikt oprócz dużych statków na rucie. Po pewnym czasie mieliśmy przed, za i pod sobą jedynie wodę. Wrażenie nie do opisania sprawiła na mnie głębokość ponad 4500 m pod kilem Blue Horizon. Jak wyobrazić sobie taką toń? Cale to osamotnienie na środku Biskajow procentowało w nocy, kiedy na niezanieczyszczonym sztucznym światłem niebie pojawiały się gwiazdy.

Wszystkie te elementy, a dodatkowo rozmowy w kokpicie w ciągu dnia i nocy pozwalały nam w zadowoleniu funkcjonować w systemie wachtowym. Aż do przedostatniego dnia kiedy w nocy odwrócił się wiatr i zaczęliśmy płynąć bejdewindem który dosłownie wyrzucił mnie z koi. Na początku nie wiedziałam czy w nas strzelają czy tylko straciliśmy żagiel, jak się okazało nie było to żadne z powyższych a jedynie walenie fal prosto w burtę przy której spalam. Wyjście z mojej górnej koi, gdzie co łupniecie wywalało mnie na sztormszmatę wymagało co najmniej 20 minutowych przygotowań. By po zejściu przekonać się że tam na dole wcale nie jest lepiej, a dzisiaj na obiad zjemy co najwyżej nowe ulubione danie Jacka, czyli krakersy z dżemem. Ta fala mnie zniszczyła ale nauczyła również o tym, że nie wolno takiej fali wejść sobie do głowy, bo to tam a nie przy burcie jachtu dokonuje się największe zniszczenie.

 Część trzecia: Już jesteśmy po.

Nawiasem mówiąc gdy ujrzałam ląd zwiastujący koniec przeprawy co najmniej się ucieszyłam. A jeszcze większa radość sprawiła możliwość wzięcia prysznica (który uniemożliwiła w trakcie drogi fala w dniu zaplanowanym przeze mnie na kąpiel), nawet jeśli był to najgorszy z dzisiejszej perspektywy, zimny kibel w Ares. Wtedy był najwspanialszy.

Oczywiście kilka dni później, kiedy czekałam na kolejny etap rejsu w La Corunie, nie mogłam się doczekać aż wrócę na to kartoflisko To życzenie zostało spełnione dzięki przeprawie przez Costa da Morte czyli Wybrzeże Umarłych tydzień później.

 

Nie będę się już rozpisywać o tym jaka to nieprawdopodobna przyjemność pływania i bycia szkolonym np. z trymu żagli przez Jacka bo to rozumie się samo przez się, a zresztą nie starczyłoby miejsca w przewidzianym przez redakcję limicie znaków. Niemniej mówiąc krótko: naprawdę polecam każdemu kto chce lepiej zrozumieć jak działa jacht wraz ze swoim ożaglowaniem. Mnie dodatkowo spotkał również zaszczyt wykonywania niektórych niestandardowych prac przy jachcie jak odpychanie jachtowej toalety, ale nie będę już nikomu źle życzyć spotkania się z taką sytuacją.

 

Od czasu rejsu zdążyłam ułożyć sobie parę rzeczy na temat morza w głowie. Przede wszystkim ustąpił u mnie strach płynięcia dużą (jak dla mnie oczywiście) jednostką, ale z drugiej strony przyszła pokora w związku z siłami jakie działają na morzu. Siły te zmuszają do myślenia i dalszego rozwijania się w kierunku bezpieczeństwa na jachcie czy też teorii żeglowania: jak stanąć do wiatru żeby trochę pomóc temu biednemu szotmenowi wybierającemu linę na kabestanie, jak ułatwić sobie życie pracą na wózku grota robiąc zwrot przez sztag itp. Jacek w trakcie rejsowych pogaduszek dzielił się z nami swoją szeroką wiedzą na tematy żeglarskie za co jestem ogromnie wdzięczna i wyczekuję kolejnego rejsu w którym będę mogła tę wiedzę zastosować*!

 

*No może z wyłączeniem korzystania z suchego kombinezonu w wodzie poza kursem STCW.

Sprawdź także: Kursy na sternika morskiego | Kursy na żeglarza | Rejsy morskie Bałtyk | Kursy żeglarskie