Wspomnienia

Ostar ’24 – regaty przez Atlantyk z pokładu Blue Horizon – część 10

Zmarynizowana cegła i chyba jestem już po drugiej stronie.

Nie trzeba sprawdzać pozycji na GPS czy na mapie, aby zorientować się, że jestem na środku bardzo dużego skrzyżowania. Spotkanie Golfsztromu z Prądem Labradorskim sygnalizuje ogromna powierzchnia spowita mgłą. Rejon przez, który muszę się przebić jest jednym z najbardziej zamglonych obszarów na świecie. Trzecią już dobę żegluję w mleku. Nie mam nic do samego mleka, ale to tutaj nie dość, że chrzczone jest ogromną ilością wody (wilgotność 1000%), to na dodatek ta woda, to świeżo roztopiony grenlandzki lód do Whisky.
Mijam w nocy kanadyjskie kutry rybackie i tylko elektronika mówi mi o ich obecności w moim sąsiedztwie. Z jednym się mijam w odległości trzech kabli (ok. 500m) i w rzeczywistości go nie widzę i słyszę tylko lekki pomruk z jego maszynowni.
Fajną sprawę są oznaczenia sieci, jakie stosują tutejsi rybacy. Boje mają zainstalowane nadajniki AIS, zatem na ekranie mojego plotera oprócz kutrów widać także miejsca, w których zostawili swoje pułapki. Nie jest to zupełna nowość, bo spotkałem się już z tym na Morzu Śródziemnym, ale wciąż jest to rzadkość.
Nie do końca jestem pewien czy dobrze to interpretuję, ale te boje od sieci przy swojej nazwie wyświetlają także procenty. Jedna 74%, inna 82%, itd. Tak sobie myślę, że może jest to informacja dla szypra w jakim stopniu dana sieć jest wypełniona. Jakby tak było, to nie ukrywam, że byłbym pod wrażeniem. Generalnie takie oznaczanie sieci bardzo mi się podoba.
Codziennie rano loguję się do sieci, ściągam prognozę pogody i ambitnie siadam do taktyki. Temat nie jest taki prosty, bo nawet jeżeli jestem w stanie założyć jakąś prędkość i miejsce, w którym powinienem być np. za 12 godzin, to nieszczęsne prądy weryfikują moje założenia i o kant wiecie czego to moje wymyślanie. Do tego okazuje się że przystanki bezwietrzne, o których pisałem wcześniej, dalej są w rozkładzie jazdy tego pociągu. No cóż, natura w rozmiarze oceanicznym, to najlepszy nauczyciel pokory.
W momencie, gdy piszę tego posta jestem kilka godzin po zwrocie na północny zachód. Prognoza mówi, że wiatru będzie pod brzegiem trochę więcej i nawet kilkanaście godzin powieje ze wschodu.
Dzisiaj małe święto. Przekroczyłem 35 stopień zachodniej długości geograficznej, co oznacza, że osiągnął tę samą długość, którą ma kanadyjski przylądek Cape Spear. Przyjąłem zatem, ze oto jestem po drugiej stronie oceanu. Celebrację potwierdziłem dwoma głębokimi łykami czegoś całkiem mocnego, cytrynowego, zrobionego w domowych zakamarkach. Nie mogę zdradzić od kogo otrzymałem ten pyszny i radosny trunek, bo mogłoby to grozić zamknięciem tej zacnej manufaktury. BZ – bardzo dziękuję!
Zanim o cegle, to jeszcze napiszę trochę o tym jak radzę sobie bez długiego kabla z prądem. Generalnie mam na pokładzie cztery źródła energii elektrycznej. Jak na razie jedno i sporadycznie drugie w pełni wystarcza. Przed wypłynięciem jeszcze z Francji, stałem się szczęśliwie posiadaczem używanego, ale bardzo sprawnego chemicznego ogniwa paliwowego. Kilka lat temu, jak Marek Turkowski zaprezentował mi ten wynalazek, cały czas w mojej głowie było to wyposażenie jachtu z listy marzeń. Niestety urządzenie jest z tych drogich i zakup nowego był poza moim zasięgiem. Trafiło się mi przed rejsem jak ślepej kurze i oczywiście z oferty skorzystałem natychmiast – dzięki Witku! Nie mam żadnego układu z producentem tego urządzenia, ale dla ciekawskich podaję markę: Efoy. Poczytajcie. Ja jestem zachwycony. Fantastyczna sprawa.
Uzupełniając ten akapit, podaję, że kolejnymi źródłami energii oprócz silnika jest hydrogenerator i tzw. walizkowy spalinowy generator prądu. Hydrogenerator miał najciężej pracować w tym rejsie, ale jak na razie wisi sobie na rufie w pozycji: „gotowy do użycia”. Zatem z prądem jak na razie na pokładzie nie jest źle i nawet mogę korzystać z toalety elektrycznej 😊.
Teraz o tej cegle.
W nocy zakładam kolejne warstwy ubrań. W mesie chodzę w czapce zimowej i dalej pierwsze kilkanaście minut pod śpiworem zatykam wszystkie szczelinki, przez które chłód chce się do mnie wcisnąć. Przetrwam. Jeszcze jakieś 1000km i będą wymarzone temperatury powyżej 10 stopni.
Gdy jednak nie mogę zasnąć z tego zimna, odpalam na kuchence gazowej wszystkie sprawne palniki i zaczynam się osobiście grillować. W organizmie wraca życie i wiara, że za kilka dni, to sobie kawę w wersji outdoor zamówię. Z tej radości z chwilowego ciepła przychodzą do głowy różne wspomnienia i pomysły na walkę z tych wilgotnym, koszmarnym chłodem. Pamiętam z dzieciństwa, jak jeszcze w stanie wojennym, zdarzały się wyłączenia ogrzewania. Mieszkaliśmy w bloku, zatem ani pieca kaflowego nie było, ani żadnego kominka. Mój tata, ratując nas przed zamarznięciem, odnalazł tego faceta, który zawsze za rogiem chciał każdemu sprzedać cegłę. Jakież było pewnie jego zdziwienie, jak trafił mu się klient i kupił od niego dwie cegły. Cegły szybko trafiły na kuchenkę gazową w domu i po nagrzaniu, niemal jak w procesji zostały przeniesione do dużego pokoju i tam przez parę godzin robiły za grzejnik. Przypomniałem to sobie i wymyśliłem, że można by zmarynizować zwykłe cegły (cokolwiek to znaczy) i sprzedawać je w sklepach żeglarskich tym, którzy lubią pływać po zimnych wodach i w majówkę na Bałtyku. Taki żeglarz bierze taką żeglarską cegłę, rozgrzewa na kuchence i potem wydaje do poszczególnych kajut.
Hmmm…zaczyna się chyba efekt dłuższego przebywania w odosobnieniu.
Trzymajcie się dobrze i do następnego!
jch