Wspomnienia

Ostar ’24 – regaty przez Atlantyk z pokładu Blue Horizon – część 4

Start. Test cierpliwości i powrót nadziei.

Niedzielny, leniwy poranek ożywia biegająca po pomoście grupka młodych żeglarzy. Organizatorzy zaprosili uczestników regat i siebie na typowe angielskie śniadanie. Mając doświadczenie jak to się odbyło przy poprzedniej edycji, organizuję sobie sam typowe, niedzielne, polskie śniadanie. Jajecznica na boczku i oczywiście z cebulą. Tu mała jajeczna wrzutka – może kiedyś spiszę setki żeglarskich sposobów na robienie jajecznicy. Bardzo często na rejsach widzę kolejny, odmienny sposób jak można przygotować to wydaje się proste danie. Znaczy ono jest proste, bo skoro ja potrafię, to tak musi być. Sorki ma być o regatach.
Przy śniadaniu sprawdzam listę rzeczy, które muszę ogarnąć przed rzuceniem cum i w ostatniej chwili dopisuję ZATANKOWAĆ WODĘ! Tak to czasami bywa, że pamięta się o wielu sprawach, a zapomina o najważniejszym, podstawowych.
Pięć minut przed godziną 12 rusza procedura startowa. Jak się okazuje nie tylko dla nas, zawodników. Nie wiadomo skąd odpala się też deszcz i całkiem solidne podmuchy spod chmury startowej. Pierwsze minuty pokazują w kim i jaki tkwi potencjał. Alchemy krążąc przed startem dumnie prezentuje swój długi bukszpryt Kilka minut po starcie szybko pokazuje wszystkim swoją zgrabną rufę.
Do pierwszego znaku trasy kilka zwrotów. Chmura startowa po zrzucie całej swojej wody ustępuje miejsca słońcu i kończą się szkwały. Blue Horizon wyraźnie zwalnia. Słaby wiatr do tego krótka fala to nie to co lubimy najbardziej. Po ok dwóch godzinach mijam latarnię Eddystone Rock i obieram kurs na zachód. Jestem w środku stawki, ale szybko doganiają mnie dwa jachty z grupy TwoOstar. Nie mogę rozpędzić łódki. Co złapię trochę wiatru, to powolnego rozpędzania wybija mnie kolejna, złośliwa, krótka fala. Lekkie łódki poleciały do przodu i już prawie ich nie widać. Te dwie, które mnie doganiają, to trochę starsze konstrukcje o dużej dzielności morskiej. Dla takich jachtów, krótka fala nie jest takim problemem jak dla produkowanych od trzydziestu lat, płaskodennych kamperów.
Walczę z ustawieniami, kursem względem wiatru i fali, ale chyba najbardziej ze sobą. Frustracja narasta. Nienawidzę bezradności, a to mnie właśnie dopadło. Dziesiątki myśli i kilka rozmów telefonicznych na resztkach sygnału, powoli wyprowadza mnie z tej bezsilności. W końcu to jeszcze trzy tysiące mil przede mną i warunki zmienią się wiele razy i będą też takie dla mnie. Dla nas.
Pierwsza noc przywraca nadzieję. Łódka z godziny na godziny zaczyna się rozpędzać. Złośliwa fala zostaje w okolicach brzegu BH może się rozpędzić. Trymuję i już nie walczę z żaglami. Zabawa w aptekarskie ustawienia przynosi efekty, radość i co najważniejsze nadzieję.
Analizuję prognozę pogody. Trudno na niej zbudować jakąś strategię. Po pierwszej dobie wjadę w całkiem spory obszar bardzo słabego wiatru, momentami ciszy. Tak jest dzisiaj od wczesnego ranka. Przetrwam. Później będzie wiało raz z południa, raz z północy. Tak się zapowiada do soboty. Dalej nie ma co analizować, bo to jak wróżenie z fusów. Zło się jednak czai i ubiera już buty nad Nową Fundlandią.
Do kolejnego punktu trasy, czyli wyspy Nantucket, tuż przed metą pozostało ok. 2.540 mil.