Wspomnienia

SKIPEROWE ZAPISKI, CZYLI WYCIĄG Z OSOBISTEGO DZIENNIKA POKŁADOWEGO

Na kursie, jeszcze bez ostrości, kształty kolejnego portu zakłócają linię widnokręgu. Kilka mil przed główkami czuje się delikatne podniecenie. Lubię to uczucie. Towarzyszy mi zawsze gdy wpływam do jakiegoś portu po raz pierwszy. Jak dziecko.

18.07.2018 / 6.35 UTC / LIZBONA

Początek urlopu. Kolejny etap deliwerki. Trochę do ogarnięcia na łódce, załoga jeszcze śpi i po śniadaniu ruszy w miasto.

W głowie lista pozycji do sprawdzenia i pytania o pogodę i pływy. Lubię ten jachtowy klimat. Jeszcze nie za główkami portu, a jednak na wodzie. Jak w każdej marinie na tych długościach i szerokościach, każdy się wita, uśmiecha, a co ciekawsi stosują uniwersalną formułkę na początek: „Where are You from?”. Później leci już spontanicznie i po pogawędce okazuje się, że godzinka poleciała. Nic to, fajnie jest.

Załoga niesiona wrażeniami z Lizbony, niczym ruchome targowisko „zakłóca” całodzienną ciszę na pokładzie. Owoce, jakieś nadmuchane pieczywo, oliwa i oczywiście czerwone, półwytrawne na stole i kolacja gotowa. Po kolacji jeszcze zabawa na dmuchanej desce i nic więcej nie jest potrzebne.

Marinowe wygłupy.

Owoce zawsze pod ręką, znaczy nad głową.

21.07.2018 / 18.12 UTC / ATLANTYK

Berlenga okrążana tym razem od zachodu odkryła swoje pozostałe tajemnice. Slalom między skalnymi główkami i wirtualnymi wypłyceniami. Przechwytujemy półwiatr, wstrajamy się rytm fal i wchodzimy na kolejna orbitę coraz bardziej oddalając się od lądowych spraw pisanym pilnymi mailami i przypominaczami na komórce. Niby wokół pustka, ale cały czas coś się dzieje. Zaczepki delfinów, kręcące się w koło kutry rybackie i wyrastające nagle przed dziobem tyczki sieciowe. Na kursie, jeszcze bez ostrości, kształty kolejnego portu zakłócają linię widnokręgu. Kilka mil przed główkami czuje się delikatne podniecenie. Lubię to uczucie, które towarzyszy mi zawsze gdy wpływam do jakiegoś portu po raz pierwszy. Jak dziecko.

Labirynt przy Berlendze.

Klimaty Peniche.

26.07.2018 / 04.40 UTC / PORTO

Wiedziałem, że do Porto będziemy wpływać około 2-3 w nocy, ale dziwił mnie brak świetlnej łuny miasta kilka mil od brzegu. Po chwili wszystko się wyjaśniło, znaczy zamgliło i to jak cholera. Płyniemy na przyrządach – jak kiedyś sobie radzili bez plotera? To pytanie z tych – tato, to internet nie jest od zawsze?! Według elektroniki, do główek wejściowych dwa kable, a tu nic, mleko przed dziobem i spadająca szybko wartość echosondy. Odruchowo zwalniam, ale to nie jest dobry pomysł, bo prąd z ujścia rzeki chce mnie zabrać gdzieś w bok. Są, w końcu są! Znaczy jest jedno, czerwone z poświatą jak aureolą świętego. Ok, po chwili zielony święty się pojawia, znaczy trafiliśmy w port. Z jednej strony powinno być prosto, bo przecież zawsze musimy być pewni tego co robimy, ale jednak emocje były. Śpiącej mariny nie budzę UKFką i cumujemy przy pierwszym wolnym miejscu. Dziwne uczucie. Jak się jest daleko od brzegu, to odruchowo wypatruję lądu. Jestem w marinie i tak sobie myślę –że już, tak szybko? Zmęczenie z tych, co nie pozwala szybko zasnąć.

 

27.07.2018 / 17.12 UTC / PORTO

Stało się. Po co mi to było? Mogłem nic nie kombinować i po prostu płynąć dalej. Wymyśliłem, że wyciągniemy na dwie, trzy godziny jacht. Wyczyścimy go i zrobimy z niego demona prędkości. W trakcie podnoszenia łodzi, źle zaczepiony pas wcisnął nam saildrive do środka tak, że silnik otworzył sobie zejściówkę jakby chciał zajrzeć co jest w mesie. Cieknący ze śruby olej pozbawił nas naiwnych myśli, że może jednak nic się nie stało. Zawieszony niczym przeładowany komputer próbuję zebrać myśli i jakoś się ogarnąć. Nie potrafię. Niby tragedii nie ma, ale pomysłu na to co dalej robić też brak.

Nic nie zapowiadało, tego co miało się wydarzyć

Cisza, nikt nic mówi, stało się.

 

28.07.2018 / 21.00 UTC / PORTO

Nie tracimy czasu. Wypożyczamy rowery i na początku eksplorujemy Lizbonę. Mamy dość tłumów uciekamy nad morze, na piękne bulwary i plaże. Korzystamy, zachwycamy się i zapominamy o wszystkim i zapominamy się. Super dzień, super czas.

Blondi made in Poland

Plaże Porto.

Let’s go to the party!

30.07.2018 / 20.25 UTC / PORTO

Załoga już prawie w domu. Już wszystko wiadomo. Znaczy długa lista części do zamówienia, z tego dwie pozycje niedostępne od ręki. Znaczy dalej nie wiadomo kiedy i jak. Konsultacje z załogą kolejnego etapu. Różne wersje opracowane i tylko rozwój kolejnych wydarzeń pozwoli na wybór opcji. Siedzę w kokpicie trzy metry nad ziemią, patrzę na wpływający jacht z francuską banderą i…chmiel nie pomaga.

Tak mogę pracować.

 

04.08.2018 / 17.15 UTC / PORTO – ATLANTYK

Wypłynęliśmy, w końcu wypłynęliśmy! Na pomoc w przepłynięciu Biskajskiej przyleciał Zbyszek z Markiem. Rozważałem samotny przeskok do Brestu, ale jak jest możliwość uzupełnienia załogi, to jak najbardziej.

Wszystko działa. Ekipa miejscowej stoczni po dostawie części nabrała tempa i energii i chyba pobili rekord wydajności na tej szerokości geograficznej. Na końcu pożegnanie chyba ze wszystkimi: z obsługi mariny, knajpy, sklepu żeglarskiego, wypożyczalni rowerów i z szefami stoczni. Dziesięć dni i wszyscy znaliśmy się jak starzy. Moje imię brzmiało w ich ustach jakoś tak: Żacek i całkiem mi się to spodobało i nie prostowałem błędnej wymowy.

Parking na wodzie, czyli marina Douro.

07.08.2018 / 05.56 UTC / ZATOKA BISKAJSKA

W nocy wiatr odkręcił i mamy połówkę. 16-20 kts wiatru, to to co nasza Delphia lubi najbardziej. Prędkość nad dnem (nad dnem, jakieś 5tyś metrów pod nami J), odbija się między 8 i 9 węzłami. Jazda przednia, tylko jakieś takie szare, ołowiane kolory. Europa się smaży, a ja się zastanawiam, czy czegoś na grzbiet jeszcze nie dorzucić. Biskajska musi być zawsze jakaś taka inna.

Płyniemy na czołówkę z wielorybem i już chcemy wyłączać autopilota i szybko odbić w bok, a on pierwszy odpuszcza i daje nura. Chyba głęboko, bo już go nie zobaczyliśmy.

Wpływamy nad Szelf Kontynentalny i gdyby nie kreski na ploterze i obudzona echosonda, to byśmy się nawet nie zorientowali, że z głębokości 5tyś metrów zrobiło się sto kilkadziesiąt. Jak byłem tu poprzednimi razami, to zawsze kartoflisko było, tym razem jednak spokojnie, rytmicznie, w tym samym zafalowanym tempie.

Ołowiane Biskaje.

08.08.2018 / 10.25 UTC / BREST

Podejście do Brestu na mapie w skali obejmującej całą Zatokę Biskajską wydaję się krótkie, jak każde inne. W rzeczywistości od pierwszej kardynałki napotkanej po przelocie biskajskim, mamy jeszcze do portu całe 60 mil. Ruch całkiem spory, ale AIS wyjaśnia wszelkie wątpliwości, gdy płynie „choinka” z tysiącem świateł i tych najważniejszych, nawigacyjnych nie widać. Trafiła mi się psia wachta, ale tym razem nie żałuję. Wschód słońca nad Brestem i mnie zatyka. Pstrykam zdjęcie, choć wiem, że takich zdjęć to już są chyba miliardy. Nie mogę się powstrzymać. Mijamy płycizny i zielone brzegi pchani wiatrem i ciągnięci przypływem. Trwaj chwilo, trwaj i znowu to samo uczucie – fajnie, że ląd. Fajnie, że port, ale odwracam się do tyłu i już tęsknię za Atlantykiem.

Do zobaczenia wkrótce!

Jacek Chabowski

Zdjęcie nie oddaje tego czego doświadczasz. Tam trzeba być.